się zbliżać, bo sprzedają małe dzieci dziadom i do cyrku, — że nie wolno nic brać od obcych: ani karmelków, ani wisienek, bo mi nos odpadnie, i że nie wolno nic z ziemi ani w ogrodzie, ani na ulicy podnosić, bo będę miał wszędzie brzydkie, czerwone plamy i krosty.
I zdawało mi się, że poza czterema ścianami domu czatuje przyczajona jakaś siła wroga i groźna, złe tajemnicze mroki, — a poza wami, wszyscy ludzie–wrogowie, którzy pragną mnie zgubić.
Gdy mama dała mi dwa grosze, abym podał dziadkowi — „że on mi nic nie zrobi“, — tom się bał i oglądał, czy mama sobie nie pójdzie i mnie nie zostawi samego bezradnego. A gdyście mówili: „zostań tu, będziesz tu miał dużo zabawek i ciasteczek“ — tom płakać zaczynał, a wyście się śmieli. Bałem się Boga, was, ludzi — bałem się, tylko bałem, — i nie ufałem.
Wyszliście wieczorem do teatru. Do niańki przyszedł jakiś człowiek w długich butach; siedział w kuchni w czapce. Począłem płakać: „niech ten chłop sobie idzie“. Kazała mi go przeprosić, pocałować w rękę. Nie chciałem — drżałem. „Jak nie przeprosisz w tej chwili, to zgasimy lampę, pójdziemy sobie, a ty zostaniesz sam. Przyjdzie dziad bez głowy, zatka ci usta, zawiąże, wsadzi w worek i rzuci do wychodka“... Przynieśliście mi z teatru czekoladki i pudełko z obrazkiem. Mama pytała: „dlaczego Janek nie śpi? czy nie płakałeś, Janku? — masz takie oczki czerwone“. —
Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/43
Ta strona została uwierzytelniona.