wiły się w głupiego „bąka“, „Różę od Torunia“ i „poszła panna po ziele“.
Mówiłem: „oliwa nie cebula“, i „Was? — Kapusta i kwas“ — i „co? — pstro!“ — i „dobranoc, pchły na noc, karaluchy pod poduchy, a szczypawki do zabawki“.
Wiedziałem, jak napisać zmarzniętą wodę w trzech literach: — lód, i wyschłą trawę w pięciu: — siano, — i że funt pierzy jest tak samo ciężki, jak i funt ołowiu. Wiedziałem, że „kobyła ma mały bok“ — od końca czyta się tak samo, — i że jak mówić: „masło, masło, masło“ — to wychodzi: słoma, słoma, słoma. Uczyłem się prędko i wyraźnie wymawiać zdanie: „brzmi chrząszcz w trzcinie“ — i walczyłem z dzieleniem przez trzy cyfry z próbą.
Marzyłem o czapce z gwiazdką, o pasku z klamrą, o bocznej kieszeni, jak u dorosłych, w bluzie i — o tylnej przy mundurze... Wierzyłem, że znaleziona podkowa przynosi szczęście, że gdy się w nocy tak obudzić, jakby się spadało, — to się rośnie, albo Bóg grzechy waży, — nie wierzyłem w duchy, ale się ich bałem. Bawiłem się w loteryjkę, w szubienicę, cetno i licho i zgaduj zgadula, w którym ręku złota kula. I mówiłem: „no, ściśnij palec“ — i siniejąc z bólu, z obojętną miną: „mocniej ściśnij, bo wcale nie boli, — tylko nie wolno paznogciami“.
Modliłem się, aby umrzeć razem z rodzicami.
Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/45
Ta strona została uwierzytelniona.