Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/46

Ta strona została uwierzytelniona.

Wstrząsnął mną widok karmienia wężów gołębiami w zoologicznym ogrodzie i widok tortur figur wyskowych w panopticum, i — gdy zwarjował jeden znajomy tatusia. Boże! jakie to straszne; to pewnie Bóg za grzechy tak karze... Pozatem wierzyłem, że Bóg na to stworzył zwierzęta, żeby je ludzie jedli, ale męczyć zwierząt nie wolno, i — że biedne dzieci są nieprzyzwoite, — wogóle wierzyłem we wszystko, co mówili: tatuś, korepetytor, mama i książki z obrazkami...
Mieszkaliśmy wówczas na Nowym Świecie.
Siedziałem na kanapie w twoim gabinecie, panie ojcze, i czytałem bajkę Andersena o matce, która szukała zmarłego dziecka i oddała swe włosy piękne, zęby i oczy, by znaleźć drogę do śmierci — do dziecka swego. Ty siedziałeś przy biurku i pisałeś. Weszła służąca i coś powiedziała. Po chwili weszła kobieta w chustce, upadła na kolana, całowała cię po rękach i błagała, żebyś przebaczył jej mężowi. — Tę całą skrzynkę on sprzedał za dwa ruble; jakieś złe go kusiło; przecież on nie jest ani złodziejem, ani pijakiem, — on ciężko pracuje, tylko złe go skusiło. Dwoje dzieci umarło im przed tygodniem, a trzecie jest chore. — Powiedziałeś, że jej nic już teraz nie możesz pomódz, że nad złodziejami nie masz litości. — Wychodząc, spojrzała na mnie wzrokiem, który zwiastuje nieszczęście. Drżałem przerażony, — z bajkami Andersena w ręce. Po