raz pierwszy dusza moja z lękiem odskoczyła od ciebie. O! jabym inaczej postąpił.
A był to czas, gdyś był jeszcze dla mnie ideałem, doskonałością bezwzględną. Wszystko mi w tobie imponowało: i to, że masz włosy na rękach i żyły, i to, że wieczorem w łóżku czytujesz kurjery, że masz karty wizytowe, suszkę ciężką marmurową, a nie bibułę na włóczce z pieczątką. Imponowało mi, że zamoczywszy pióro w kałamarzu, zręcznym ruchem strącasz nadmiar atramentu, tak że nigdy kleksa nie zrobisz, że nakręcasz zegary i wiesz, kiedy już dosyć, że gdy idziesz przez ulicę, tylu ludzi ci się kłania, tylu masz znajomych; że otrzymujesz listy z zagranicznemi markami; nosisz binokle, które ci nie spadają z nosa; że palisz cygara i masz tyle szuflad; że niezawsze zdejmujesz kapelusz przed kościołem...
∗ ∗
∗ |
Wsiąkłem dużym kęsem duszy — w szkołę. Teraz imponowali mi: przedewszystkiem klasowy gospodarz i nauczyciele, potem dopiero ojciec i drugoroczni koledzy, i głównie z wyższych klas uczniowie, którzy umieli dym nosem wypuszczać, dalej koropetytor, wreszcie — książki z powiastkami, prymus i ostatni uczniowie. Mamę już kochałem; obok mamy był ksiądz, który był dobry i nie stawiał dwójek.