Nauczyciel był nadprzyrodzoną istotą. Znaczek zrobiony na książce jego ręką, niebieski ołówek, frak nauczyciela, stopień czerwonym atramentem — wszystko to było jakieś tajemnicze, godne szacunku. Naśladowałem w domu ich sposób mówienia, głos, ruchy.
Wiedziałem już, że dziecko rodzi się..., wiedziałem, że nawet ojciec nie zna się na ślepej mapie, nie umiałby odmieniać: hic, haec, hoc; is, ea, id; fero, tuli, latum, ferre, lub wyliczyć wyspy we wszystkich częściach świata.
W sklepie czasem pytano: „czego pan sobie życzy?“; raz sam wróciłem do domu po jedenastej, dałem stróżowi dziesiątkę za otworzenie bramy i przez kilka dni stróż mi się kłaniał; służąca mówiła: „niech panicz“.
Zbierałem stare monety i marki na wykupienie niewolnika, dawałem koledze jedną bułkę ze śniadania, co parę tygodni sprowadzałem zabłąkanego głodnego pieska, któremu mama kazała dać mleka i wyrzucić.
Kupiłem czerwony atrament i pisałem swe nazwisko z wielkim zakrętasem po dziesięć razy na każdej stronicy bruljonu. Drugoroczni podpisywali nauczycieli i dawali im swoje przezwiska.
Na dłoni pisałem trudniejsze nazwy geograficzne, przemieniałem: Kuba, Haiti, Portoriko na — Kuba ma gatki i portki; na bibule notowałem trudniejsze wyrazy z dyktanda, żeby się w domu zapytać korka, czy dobrze.
Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/48
Ta strona została uwierzytelniona.