Wrócić, wrócić!
Wrócić, rozbić się o skały, ale być trupem bezkształtnym — tam — na ziemi — pośród swoich — tam, gdzie są wszyscy razem: mama, tatuś, Jadwisia i wszyscy ludzie...
Bezradny i drżący tuliłem się dziecko do poduszki — i płakałem prawdziwemi łzami — i zasypiałem zmęczony.
Była w tem dziwnem marzeniu potrzeba kochania, potrzeba męki i prorocza obawa samotności...
Znów, po latach, uczucie tej pustki ślepej, czarnej, niemej i groźnej — wskrzesło. Ogarnia, okrąża, zatapia miarowo — ścisnęło tchawicę i dusi i ssie chciwie...
— Skąd, dlaczego i poco? — pytam.
— Tak sobie. Tylko — tak sobie. Nic więcej.
— Ja nie chcę. Ja muszę wiedzieć, dlaczego i poco?
— Tak sobie. Tylko — tak sobie.
— Ja nie chcę, nie chcę, — nie chcę.
Uczepiłem się tej myśli kurczowo.
I strach paniczny. Pustka zimna, bezwzględna, silna — i jeszcze szydzi, — i znęca się, — i uśmiecha...
Powoli, skradając się, żeby nie widziała, otwieram szufladę i wyjmuję rewolwer. Powoli, skradając się, żeby nie wytrąciła mi broni, cicho przykładam go do skroni. Ona uśmiecha się i nie dowierza mi...
Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/66
Ta strona została uwierzytelniona.