Serce bić przestało. Powieki zastygły nieruchomo w uroczystem oczekiwaniu cudu.
Na skroni chłodne kółko, które szybkim ruchem śrubowym wdrąża się w czaszkę, nie sprawiając najmniejszego bólu.
— Już!... No już!... No już.
Trzask tępy.
Przymykam oczy. Ręka opada bezwładnie. Dreszcz, jak ołów, przeszywa mi mózg, rozpryskuje się i spływa nerwami.
Tak cicho i dobrze.
Otwieram oczy. Oddycham głęboko. Zęby poczynają szczękać. Przeżyłem śmierć i żyję. Dziwne. Chcę przełknąć ślinę, ale nie mogę. Drżę.
Bardzo przyjemnie — żyć...
Serce mocno tłuc poczyna w piersi; czuję mocne jego skurcze.
— Serce się cieszy, że bije.
Fala krwi gorąca, nie tak, aby ból sprawiała, ale się bieg jej znaczy drogą gorącą z piersi do skroni: czuję wyraźnie bieg krwi.
Chowam rewolwer do szuflady, — mój poczciwy, mój dobry rewolwer, kładę go ostrożnie.
Chcę wstać z krzesła, ale nie mogę.
Dziwnie, bardzo dziwnie. Taka bardzo miła cisza. Taki bardzo równy płomień lampy. — Właściwie po co wstawać? Żeby położyć się do łóżka i odpocząć. — Czy jestem zmęczony? — Tak, jestem zmęczony. — Czy bardzo zmęczony? — Oo,
Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/67
Ta strona została uwierzytelniona.