bardzo, bardzo. — No, to wstań: tylko powoli, — żeby nie spłoszyć tego miłego, żeby nie urazić. — Oprzyj się ręką o stół. — Dobrze. — I do łóżka. — Dobrze. — Rozbierz się teraz — tylko powoli — wszystko powoli. I zgaś lampę. A może nie gasić? — Ee, lepiej zgaś. — A teraz okryj się kołdrą, bo ten zimny pot jest nieprzyjemny. — A może i przyjemny, bo chłodzi... — Prędko wystygł. — Kto wystygł? No — pot. Acha — tak — pot, — ja wiedziałem, że on.
Dziwnie...
Trzeba leżeć mocno, bo łóżko się kołysze, dziwnie się kołysze.
Aa — aa — kotki — dwa.
Szare — bure — obydwa.
Nie, nie to... Tu będzie coś zupełnie innego...
I oto jasność oślepiająca.
I ukazuje się pierwszy obraz, i cały ich szereg, z ostremi konturami, jak na ekranie. Są tu moje własne obrazy, a obce. Niewiadomo, skąd przyszły i dokąd dążą i czemu się tak śpieszą. Bezładne, a mają jakiś przeczuwany związek, bo płyną tak bez wahania, bez wątpliwości, — jakby na rozkaz. Coś niezależnie ode mnie się buduje — o! fundamenty jakiegoś gmachu, — tworzy się coś, czego się nie domyślam, — zobaczę, czemu współdziałać ani czego powstrzymać nie mogę, — nie chcę; coś się wznosi, czy przetwa-