rza pod ogromnem ciśnieniem, coś roztapia w silnem rozżarzeniu i zastyga, — rozszerza, kurczy i przystosowuje.
Wszystko wiruje, ucieka, powraca, pozornie bez celu, a jednak tak właśnie być powinno...
Ależ nie... To przecież płatki śnieżne — padają, padają — białe, znajome, — białe płatki — wspomnienia, — białe, puszystym kobiercem wokół — ale nie patrzę, — tylko na te, które padają, padają, — białe, śnieżne...
Kto to?!... Czy on musiał?
Nie chcę, — boję się... Tak, — to on.
Boże, ratuj mnie. Boże, wysłuchaj kornego sługi Swego... Boże, zmiłuj się nademną.
Zdrowaś Marja... Boże!... Błogosławionaś... Ja nie chcę!... Boże!... Jezus Marja!... Ja nie — nie — nie!...
Poczwara toczy się ku mnie, przelewając na krzywych, anemicznych nogach — miękka, wilgotna i pulchna. Na wzdętym brzuchu wystaje brunatny pępek; piersi kobiece, obwisłe. Długie palce bez paznogci — jak macki. Twarz biała, zmięta. Nizkie na centymetr czoło; nad niem białorude, twarde, ulizane, tłuste włosy. Z płaskiego nosa sączy się brudna, śmierdząca posoka. W oczodołach dwa mętne, wypukłe, zielonawo–szare bez powiek — wrzody.
Poczwara ma wyraz pożądania.
Zbliża się, kołysze na rachitycznych nogach.
Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/69
Ta strona została uwierzytelniona.