Czuję już słodki, zgniły oddech upiora. Już jest przy mnie. Już mnie opasuje — zagarnia.
Jedną ręką odpycham, a drugą biję w piersi i w brzuch. Wewnątrz poczwary coś przelewa się i bulgoce. Jeśli ustanę, ona przyciśnie mnie do siebie i całować pocznie.
Stoi spokojnie, — bez ruchu, — patrzy się jądrami wrzodów ciekawie, pożądliwie — i uśmiecha się idjotycznym uśmiechem, sytym i lubieżnym.
Gdyby nie te oczy, mętne wrzody, i nie ten uśmiech — jabym zmorę zmógł.
I plunąłem jej w oczy, i drugi raz — w twarz.
I stała się rzecz straszna: zrozumiała!
Z wrzodów–oczu snują się łzy: cichy jęk, a na białych policzkach — sina plama rumieńca wstydu.
I męka targnęła trzewiami mojemi.
— Przebacz, — wołam. Już teraz wiem!
Więc poczwara niewinna, tylko tak być musi..
He, he! Jeden człowiek majaczy, a drugi i tensam zarazem, — błazen i sprawozdawca w jednej osobie, — powieść chce o błaźnie napisać.
He, he!...
W stajni cyrku stoi koń osiodłany; przy nim woltyżerka. Ubrana w trykoty, w kołpaczku na bujnych włosach, z lśniącą przepaską; tyle mieniących się blaszek.
Tuli do twarzy łeb konia.
Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/70
Ta strona została uwierzytelniona.