haterowie i niewolnicy, cynicy i zapaleńcy, szczerzy i obłudni, łajdacy i asceci, — wszyscy — co do jednego.
Stańcie wszyscy długim, nieskończenie długim szeregiem, jak żołnierze na mustrze, stańcie ramię do ramienia. Może sobie jakoś poradzę.
Bo tak nie można. Bo w tym tłumie bezładnym stanowczo nie znajdę siebie, — nic nie znajdę, — a dłużej już tak nie mogę i nie chcę. Nie chcę — rozumiecie?
Tyle różnych, różnych dusz, — a pośród nich zabłąkała się gdzieś moja jedna. Jak ja ją znajdę?
Proszę was, panowie, stańcie w szeregu, — nie wstydźcie się. — Widzicie, — wszyscy mi w duszy wiercili, każdy tam coś zostawiał, przestawiał. Widzicie, ja was wszystkich z taką ufnością wpuszczałem. No, i coście zrobili? Mierzwiliście, gnoiliście mi duszę pod zasiew życia, — ażeście mi ją zaśmiecili, — i krzywda mi się stała.
Nie myślę wam czynić wymówek. Byli wśród was i tacy, którzy dobrze chcieli. Wyście — niektórzy — rolę użyźniali: życie miało siać.
Otóż to właśnie: życie miało siać. Możeby i dobrze było. Ale rodzice nie pozwolili siać, nie pozwolili żyć.
— O, masz tu, synuś, ciasteczko. Masz, synuś, czystą chusteczkę do nosa. Nie wychylaj się, dzidziuś, przez okno, bo wylecisz; nie bie-
Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/77
Ta strona została uwierzytelniona.