gaj, aniołku... Masz tu, synku, wykształcenie. Masz, kochanku, dyplom... O, masz złotko, — dziewczynę: bądź sobie trochę świnią, pobaw się trochę, młodość musi się wyszumieć. Synuś, masz tu protekcję, posadę, stanowisko, — pozycję w świecie, kochasiu. Widzisz, jacy my dobrzy: wszystko ci dajemy, o wszystkiem pamiętamy. A kochasz ty nas — co? — daj buzi... A teraz, synuś, masz żonkę — widzisz: i o żonce pomyśleliśmy. A teraz weź żonkę pod pachę, ruszaj z nią do sypialni — i teraz sam już będziesz robił dzieci, — musisz sam, — niema rady. A czy potrafisz?
— Oj, oj, tatusiu! Dobrze.
— A kto cię nauczył, hultaju — co?
— Sam z siebie, tatusiu.
— A... ty... ty... łobuzie jeden...
I tatuś się śmieje. I synuś tatusia pac! w rączkę, i mamusię pac–pac! w rączkę. A oni mają w oczach — łzy rozrzewnienia... Udał im się: porządny chłopiec...
A mnie znudziło przedstawienie, i nie chciałem takt w takt, na komendę. Nie stanąłem, broń Boże, dęba, nie kopnąłem pogromcy. Tylko opuściłem łeb w ziemię i nie chciałem więcej, — i tak bardzo się na mnie rozgniewano...
Oj, za długo żyłem w smrodzie bezpłodnych marzeń, jałowych łez nowelkowych i cyrkowych, popisowych czynów...
Więc otwieram duszę naoścież i powiadam:
Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/78
Ta strona została uwierzytelniona.