— Jeśli ojciec chce wiedzieć, to tu jest wszystko.
Niech się już raz skończy.
Czułem, że nie mogę z nim mówić, bo się rozpłaczę; chciałem za jakąbądź cenę zwrócić jego uwagę w inną stronę, aby nie spostrzegł.
Wyjął papiery moje z szufladki, położył je na oknie, przysunął krzesło, nałożył binokle, usiadł i przerzucał. Nasamprzód szybko przerzucał kartki, nagle się zatrzymał i czytał wolniej, coraz wolniej, jakgdyby słowo po słowie, rozważając, czy z trudem odczytując, niewyraźne pismo.
Mijały długie minuty. Z salonu dobiegały przyciszone tony wygrywanych przez Zochę etiud.
On coraz bardziej nachylał się nad zeszytem, bo zmrok zapadał.
Pode drzwiami rozległ się szelest, mama, zaniepokojona ciszą, zaglądała zapewne przez dziurkę od klucza.
Wstał, zamknął drzwi na klucz, zapalił świecę i czytał dalej.
Leżałem nieruchomo, z zamkniętemi oczami, bo obawiałem się spotkać z jego wzrokiem. Czułem, że go lżę każdym wyrazem, czułem, że go policzkuję, że tu cisza, tam etiudy Zochy, a w duszy jego burza.
Biedny!
Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/81
Ta strona została uwierzytelniona.