Czytał. Trwało to bajecznie, nieprawdopodobnie długo.
Wreszcie poruszył się. Patrzy na mnie. Otwieram oczy.
— Słuchaj, Janek: czy... to, co ty tutaj... to powieść... czy tak... naprawdę?
— Naprawdę.
Usiadłem na łóżku. Chcę mówić.
On tarł czoło. Potem uderzył palcem w stół kilka razy, — jak wtedy w szybę, — i natychmiast spojrzał na mnie bojaźliwie, jak dziecko, które spsociło i nietyle się boi, ile wstydzi. Znów łzy mi się cisną do oczu.
Znów długo trwa dławiąca cisza. Otwiera usta, ale nie mówi nic.
— Bo widzisz... owszem... to bardzo dobrze, że ja już teraz przynajmniej wiem... Tak... że ja już teraz wszystko wiem.
Chce powiedzieć coś jeszcze, chce dużo mówić. Zbiera rozpierzchłe myśli.
— Bo ja, proszę ojca, właściwie... Ojciec ma do mnie żal.
— Nie, ja wcale nie mam do ciebie żalu... Owszem, to bardzo dobrze, że ja przynajmniej teraz już wszystko rozumiem.
— No tak, ale ojciec ma do mnie żal... Ale ja nic nie mogę poradzić... Ja nie chcę łaski, bo to mnie poniża... Ja nie chcę być ojca utrzymanką, bo to mnie poniża... Ja chcę sam na siebie zarabiać... Ja chcę pracować.
Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/82
Ta strona została uwierzytelniona.