Ocknął się.
— A no tak... Ale matka będzie pewnie chciała... to ty nie zwracaj na to uwagi... Tak będzie najlepiej... Już ja wszystko sam...
Pochwycił mnie za rękę.
— Tylko musisz mi przysiądz, że nie będziesz znowu próbował... Rewolwer zostawisz, a ja ci już sam wszystko odeślę... Ja się na wszystko zgadzam, tylko ty musisz mi dać słowo... Co?
— Dobrze.
— Jak zobaczysz, że nie, to wrócisz?
— Dobrze.
Pocałowałem go w rękę.
— No to już idź... Idź prędzej... mój kochany... Gdzie masz palto?
Bezradnie, niezgrabnie plątał się po pokoju.
Przeprowadził mnie na schody i szybko cofnął się do mieszkania...
Stanąłem na ulicy, — na rogu.
Co u licha?
Patrzę na trzy rzędy kamienic i nie wiem dokąd iść.
A może tak dojść do stójkowego i powiedzieć:
— Proszę pana. Ja się nazywam Janek. Ja wyszedłem z domu i zabłądziłem. Mój tatuś ma fabrykę. Niech mnie pan odprowadzi do mamusi, tatusia, Jadzi, Zosi i do naszej papugi.
Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/83
Ta strona została uwierzytelniona.