Janka w cukierni jeszcze nie było. Teraz przychodzi dopiero około dziesiątej.
Miejsce starego Wernera puste: umarł. Jeszcze na dwa dni przed śmiercią odgrażał się kelnerom, że jeżeli mu nie zamówią „Kolców“ i „Roli“, to przeniesie się do innej cukierni.
Pan radca mile mnie wita. (Tu wszyscy są radcami).
— O, kochany partner. — Już z podróży? — Zagramy?
Rozstawiamy szachy?
— No jedź pan... Teraz ja... A no, dobrze... O, ho, ho... Ślicznie... A to znowu co?... Niech mu będzie. — Już poszedł... Pan tak?... Co, już szach? — A no, szach, to szach... Znowu szach?... A to z pana, proszę pana — no, no!... Dajesz pan konia? Czemu nie? — O, zaraz luźniej. — Za gorąco pan gra...
Przegrał.
— Głupia partja, — mówi radca. — No, jeszcze jedna... Napije się pan? — Hej, chłopiec, dwie czarne.
Audytorjum, pół siwe, pół łyse, spiera się o rozegraną partję. Wschodzi Janek, spostrzega mnie:
— Patrzcie tylko, moi — ściewy... Myślałem, żeś już kopyta wyciągnął... Gdzieś był?... Wiesz: robię w cukrze. Pieniędzy, powiadam ci, jak lodu... Masz czas?
— Słuchaj no: musisz mnie przyjąć u siebie.
Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/84
Ta strona została uwierzytelniona.