zgody jaśnieje.
Zebrały się chmury czarne. Fatalny był to dzień.
Rano przyszedł sąsiad kolonii, siwy Piotr Łój, i powiada, że chce się panom na chłopców poskarżyć.
Chłopcy mu coś ze dwadzieścia brukwi wyrwali z ogródka.
— Na pieniądze wielka szkoda to nie jest, aleć niewiele on ma znów, żeby szkody ponosić. — Ziemia w paśniku licha, — pracy dużo. — Tego krzynkę się wsieje, owego krzynkę, — a jeszcze mróz zniszczy, słońce spali. — A cóż ma Piotr Łój? — Chałupinkę i stare kości, które więcej do ziemi należą, niż do świata. — Latoś żona mu umarła — taki teraz sierota, jak ta owieczka zabłąkana. — Chodzić i pilnować nie może, bo stary; — pójdę, myśli, — poproszę, żeby nie ruszali chłopcy, — może posłuchają?
Co on roboty w życiu wypracował z nieboszczką żoną. — Żona ośm lat chorowała, ale lekką śmierć miała. Siedział Piotr Łój sobie wieczorem, a żona: „Pietrze, Pietrze“ — powiada. — „Co chcesz, Franusiu? — pyta się Piotr. — „Popraw mi nogi“ — powiada. — Poprawił nogi, poduszkę podłożył, — może lżej jej będzie? — I tak umarła... jak słowo...
— Kto rwał brukiew w paśniku Piotra Łoja?
— Ja, — odezwał się głos wśród ciszy.
— Kto jeszcze?
— I ja... i ja także...
— Nikt więcej?...
— Ja byłem tam, ale nie rwałem.
— Kto jeszcze był, ale nie rwał?
Wstało jeszcze czterech.