Strona:Janusz Korczak - Józki, Jaśki i Franki.djvu/124

Ta strona została uwierzytelniona.

i barwnych kwiatów. Ale tu i owdzie w cieniu, w błocie, koło zwalonego wichrem pnia, pod liśćmi suchemi — syczą w nim złe żmije, jadowite syczą węże. Niech leżą w cieniu, — niech nikt ich nie zaczepia.
Cham — to wyraz zły, okrutny, wyraz, który boi się słońca, nienawidzi światła. Ten wyraz trzeba głęboko zakopać i ciężkim kamieniem przywalić. Dziś niema już chamów — są ludzie...
Piotrowi wyrwaliście brukiew — on wam przebaczy; ale Wojciech wam nie przebaczy, boście mu świsnęli nad uchem tym przeklętym wyrazem-batogiem, o którym chce i ma prawo zapomnieć...
Chłopcy, jak mogliście nas tak skrzywdzić? Jakże chcecie, żebyśmy wam ufali, kiedy wy nam nie ufacie? Więc dozorcy, sądzicie, — szpiegów wśród was mają? — Poco nam oni? — Czyż nie sami przed chwilą przyznali się ci, którzy brukiew rwali, — czyż nie przyznali się ci, którzy do kąpieli sami poszli, którzy domek Paulinki zniszczyli? — Tylko niesprawiedliwemu potrzebny szpieg, czy my byliśmy kiedy niesprawiedliwi dla was?
— Myśmy tylko tak w złości powiedzieli, — tłomaczą chłopcy.
Słuszne.
Gdy człowiekowi dobrze się dzieje na świecie, gdy zdrów, pracuje i za pracę otrzymuje zapłatę, która mu wystarczy na życie, gdy nikt go nie drażni, nie poniża, nie wyzyskuje, człowiek jest wesół i mówi poczciwie, — bez gniewu, bez przekleństw, bez przezwisk. — Gdy jednak zobaczy, że go krzywdzą, a on obronić się nie może, — bo słaby, bo skrępowany, wtedy w słusznym, a bezsilnym gniewie rzuci wyraz, którego potem może żałuje.