Strona:Janusz Korczak - Józki, Jaśki i Franki.djvu/127

Ta strona została uwierzytelniona.

Bywa jednak inaczej. Bywa tak, że sam coś złego zrobiłem, i smutno mi, i sumienie mnie męczy. Coś, jak ból zęba, dokucza mi, niepokoi. Chciałbym zapomnieć, a nie mogę. Więc gniewam się i szukam kogoś, na kim mógłbym gniew swój wywrzeć. — I tak właśnie dziś było.
Wyrwaliście brukiew — to był pierwszy zły czyn. Niepokój was ogarnął. — Znieważyliście biednego pastucha — niepokój wasz wzrósł. — Rzuciliście straszne, haniebne podejrzenie na kolegę i na nas, waszych dozorców. — To było zakończenie dzisiejszego smutnego dnia...
Wielka szkoda, że się tak stało, — wielka szkoda, że stało się tak akurat dziś, gdy my dozorcy mieliśmy do was prośbę, gdy chcieliśmy was powołać do pewnego wspólnego czynu dla dobra kolonii.
— Co to za prośba, co mieli zrobić? — Dlaczego pan nie chce powiedzieć?
— Bo i tak nic z tego nie będzie.
— Ależ zrobią wszystko chętnie.
Otóż bywa tak, że jest pożar, albo powódź, albo zaraza. Jedni uciekają sami od nieszczęścia, ratują własny tylko dobytek, myślą tylko o sobie. — Zawsze jednak znajdują się ochotnicy, którzy przez nikogo nie wzywani, sami rzucają się w płomienie, by wyratować dziecko, znoszą wodę do pożaru lub sypią tamy podczas powodzi, lub pielęgnują chorych.
— Pożar... powódź? — już zrywają się z miejsc i chcą biedz na ratunek.
— Nie, nie powódź, ale coś takiego, co też wymaga ofiarnych ochotników.
Oto stróż kolonii skarży się na nieporządki w ustępie. Chcieliśmy was prosić o kolejne dyżury. Gdyby czterech