co kłopotu narobi, a potem trudno go się pozbyć; zawsze jeden bajki opowiada, jeden jest ogrodnikiem.
Powstają nowe szałasy, inne giną bez śladu.
Osada w chwili najwyższego rozwoju liczyła czternaście szałasów, przeszło 70 mieszkańców, cztery okręty, plac zebrań, — zaczęto robić wał i kopać sadzawkę, ale wykończyć już nie zdążono, bo powrót do Warszawy przeszkodził.
Na ławce obok krzyża, tego samego w lesie krzyża, który Prawe Serce i jego towarzysze przystrajali kwiatami, — zbierała się garstka chłopców dla wspólnych czytań.
Kiedy zaczęto budować szałasy, zwrócili się z prośbą o pozwolenie — na zbudowanie szałasu nie na górce, a nieco zdala poza kolonią. Nie chcieli, aby im przeszkadzano w czytaniu; na górce było dla nich zbyt gwarno.
Władza niezbyt chętnie widziałaby szałasy pojedyncze i oddalone; że jednak każde zapoczątkowanie, mające na celu oświatę, władza w Wilhelmówce wita naogół życzliwie, — tym razem, w drodze wyjątku, udzieliła odnośnego pozwolenia.
Wybrali zaciszne miejsce, zaczęli kopać, — natrafili na korzenie; przenieśli gałęzie w inne miejsce, — toż samo. Dopiero nazajutrz szałas był gotów. — Zebrali się, czytali, — było dobrze. — Jakież jednak było ich zdumienie i gniew gdy dnia następnego zastali swój szałas zburzony.
— Pewnie pastuchy popsuli?
Kto popsuł, jest to już rzeczą obojętną. — Jasnem jednak