Strona:Janusz Korczak - Józki, Jaśki i Franki.djvu/172

Ta strona została uwierzytelniona.

chłopców zebrała się przed ołtarzem, bo reszta jeszcze na salach się pakuje, bacząc, by nie zapomnieć czego: grzebienia, szyszek, szczoteczki do zębów. — Już podczas modlitwy cicho na palcach zbliżają się z przewieszonymi przez ramię woreczkami — przyklękają, i coraz ich więcej, małych pielgrzymów.
Aż zebrali się wszyscy, i kiedy po modlitwie rozległ się śpiew, sto pięćdziesiąt głosów popłynęło w stronę szarego nieba.

Kiedy ranne wstają zorze,
Tobie ziemia, Tobie morze,
Tobie śpiewa żywioł wszelki:
Bądź pochwalon, Boże wielki...

Zajechały ciche wozy pieśnią zgłuszone.
Śniadanie szybkie, niegwarne, i siadają.
Oto mały Józik Przybylski, kuc rączy, oto Pogromca Tygrysów, Frajer Pompka z bratem, Olek Ligaszewski, który nie dokończył sadzawki przy szałasie; dzielny kapitan Sulejewski, taki teraz drobny i szary; układny prezes Grudziński i Zdzisiek, co na czubki zielone lubi patrzeć, i Zabucki, co miał trzy razy dostać po łapach, i kronikarz Troszkiewicz.
— Wszyscy już mają miejsca?
— Wszyscy.
Wozy wysuwają się z lasu na szosę. A w Warszawie nowych stu pięćdziesięciu chłopców cieszy się i dnie liczy:
— Za trzy dni na wieś wyjadę, za dwa dni, jutro.


KONIEC.