Strona:Janusz Korczak - Józki, Jaśki i Franki.djvu/20

Ta strona została uwierzytelniona.

— Czy dziś jeszcze dostaniemy kolonijne ubrania?
— Czy jutro listy będziemy pisali?
— Kiedy pierwszy raz wydadzą łopaty do kopania?
Bo o łopatach opowiadali chłopcy z poprzedniego sezonu.
Pytają się panów, ale jeszcze nieśmiało, ale tylko na próbę, żeby zobaczyć, czy się nie obrażą.
— Proszę pana, czy na kolonii są zmory?
— Zmory? Cóż to ma być takiego?
— A no, złe duchy... Bo mówią, że kolonia jest w lesie, a w lesie są zawsze duchy.
— Nie, na kolonii niema złych duchów; są tylko dobre duchy, — wszystkie najłaskawsze i najdobrotliwsze. A w lesie są grzyby, poziomki, jagody — nie zmory.
Z boku, trochę na lewo od szosy, czerwieni się gmach murowany.
— Już?
— Nie, to dopiero Zofiówka; tam są dziewczynki.
Wybiegły przed las i zdaleka powiewają chustkami.
— Wiwat! — krzyczą chłopcy.
Chętnieby się zatrzymali, ale w domu czekają z kolacyą.
Jeszcze mostek, kawałek lasu, łąka, polanka. Jesteśmy.
— Patrzcie, piecuchy: wyście na furach jechali — a myśmy pieszo przywędrowali.
— Kolacya, modlitwa — umyć się z drogi i jazda do łóżek. A wtedy opowie się, co będzie jutro.
Spiesznie się myją i raz wraz któryś daje nurka do łóżka — bo ciekawi, co też im pan o dniu jutrzejszym opowie. Spiesznie się myją i spiesznie kładą, bo się jeszcze nie znają i nic nie mają sobie do powiedzenia. Spiesznie idą do łóżek, bo jeszcze są skrępowani i grzeczni, bo to pierwszy wieczór dopiero.