Kosieradzki dostał skąpą bluzę, a Zaremba dał dęba.
Godzina piąta rano. Po wczorajszej podróży zapewne śpią jeszcze wszyscy? — Jakbyś zgadł: już pół sali rozmawia, śmieje się, biega — niecierpliwie czeka na hasło rannego wstania.
— Ty gdzie mieszkasz? — Ty jak się nazywasz? — Ty który raz na kolonii?
Odbywa się ważna praca w tym szepcie, przerywanym śmiechem: grupa rozgląda się po sobie, zapoznaje z sobą, — na złe, czy na dobre?
Dylu — dylu na badylu,
Nie potrzeba smyczka.
Czarne oczy u dziewczyny,
Czerwona spódniczka.
Snać piosenka się spodobała, bo rozlega się śmiech głośniejszy.
— Chłopaki cicho, pana obudzicie.
— No to co? Proszę pana, niech pan przyjdzie, co pan tak długo śpi?
— Kukuryku, wstawajta chłopaki. Świeże bułeczki czekają. Kukuryku!
Mocny sen pana, który nawet przez otwarte na salę okienko nic nie słyszy, dobrze usposabia chłopców. Zgadły sosny kolonijne: coraz weselej na sali. Teraz się pojedynek na ręczniki odbywa: słychać głuche ich uderzenia.
— Poczekajcie, jak pan przyjdzie, to powiem, że nie dajecie spać.