Strona:Janusz Korczak - Józki, Jaśki i Franki.djvu/23

Ta strona została uwierzytelniona.

— Idź, powiedz. Patrzcie go: ubrał się w niebieską koszulę i przewodzi. Minister: panu powie.
— Minister poczty.
— Lizuch! Skarżypyta!
Teraz jeden mówi półgłosem, coś ciekawego zapewne, bo cisza zaległa: słuchają. Na sali, powtarzam, odbywa się ważna robota, grupa zapoznaje się z sobą i nie wiedząc wcale, już wybiera tych, którzy jej przewodniczyć będą, — tylko czy w dobrem, czy w złem?
— No, chłopcy, zaśpiewajcie; ja wam pozwalam.
— Cicho, bąki Wilanowskie.
— Ty sam bąk.
— Te, piąty tam przy drzwiach, czego spać nie dajesz?
Ktoś goni się po sali, inny klaszcze w ręce.
— Patrzcie chłopaki, na dole jest karuzela.
Wszyscy biegną do okien, żeby karuzelę zobaczyć.
— Idź głupi! To kierat od studni: konia się wprzęga i wodę się kręci.
— A jakże: konia. — Może nie? Widzisz, tam ośka wisi, co się konia przyprzęga. — To się nie ośka wcale nazywa. — A jak? — Ja sam nie wiem. — Jak nie wiesz, to nie gadaj. — A wiem, bo ośka jest przy kołach.
— Chłopcy, wróćcie do łóżek — ostrzega ktoś przezornie. — Pan mówił, żeby nie wstawać, aż pan przyjdzie i powie dzień dobry.
— Dziś pierwszy dzień, to wolno.
Niezupełnie jednak są przekonani, że wolno, bo niechętnie wprawdzie, ale powracają do łóżek.
— Proszę pana, niech pan wstanie, nam się przykrzy.
Trzy minuty trwa cisza, może zasną jeszcze?