Strona:Janusz Korczak - JKD - Internat. Kolonje letnie.djvu/114

Ta strona została uwierzytelniona.

Zapowiedziałem surowo:
Pamiętaj, żebyś się nie ważył wyjść z łóżka.
I powróciłem do przerwanych wieczornych opatrunków.
Gdy po chwili rozległo się z sypialni trwożne: proszę pana — wiedziałem, co ono oznacza.
Nie posłuchał, wyszedł z łóżka, by zakończyć niezałatwiony porachunek z kolegą.
Milcząc wymierzyłem parę klapsów po ręce i zarzuciwszy kołdrę na plecy, wziąłem do swego pokoju.
Dawniej, pół roku temu, byłby się opierał, wyrywał, chwytał za poręcze łóżek, futrynę drzwi. Dziś ma już doświadczenie paru nieudanych prób, więc idzie. Dziwnie wymierzony krok: trochę szybciej, znaczyłoby, że ulega, trochę wolniej, byłby już opór. Popycham go dłonią, bardzo lekko, akurat tyle, że wiem, że idzie z musu.
Idzie, a na twarzy jego osiada ponury cień, powiedziałbyś z duszy wypłynęła czarna chmura, która musi stężeć w burzę.
Stoi, oparł się o ścianę, łeb spuścił, nie drgnął.
Kończę drobne zabiegi: jodynuję skaleczony palec, waseliną smaruję popękane wargi, kropla gliceryny na rękę, łyżka lekarstwa na kaszel.
— Możesz wrócić.
Idę za nim, bo nuż w powrotnej drodze uderzy? Nie, spojrzał tylko, zwolnił kroku, może czekał, — niech zaczepi, niech powie: „acha, w kącie stałeś“.
Doszedł do łóżka, położył się, przykrył na głowę kołdrą, może przyczaił się, może chce, abym wrócił do siebie.
Chodzę między rzędami łóżek.
Już był na drodze poprawy, dziś znów miał zły dzień. Trzasnął drzwiami ze złości, drzwi oszklone, szyba pękła. Powiedział, że to wiatr, przeciąg, — uwierzyłem.