Strona:Janusz Korczak - JKD - Internat. Kolonje letnie.djvu/115

Ta strona została uwierzytelniona.

Przy skakaniu przez sznur nie chciał się trzymać kolei, obraził się, nie skakał, przeszkadzał. Dzieci się poskarżyły. Kolacji nie jadł: bułka mu się nie podobała, dyżurny nie chciał zamienić.
Trudno wytłumaczyć dzieciom, że jemu więcej należy przebaczać.
Cichnie szmer usypiającej sali. Osobliwa chwila, dziwnie się wówczas łatwo i dobrze myśli.
Moja praca naukowa.
Krzywe wagi, profile rozwojowe, indeks wzrostu, prognoza ewolucji somatycznej i psychicznej. Tyle nadziei, jaki będzie wynik? Jeśli żaden?
A czy nie dość, że doznaję uczucia radosnej wdzięczności, że rosną i krzepną? Czy to samo nie jest dostateczną nagrodą za pracę? Czy nie mam prawa być bezinteresownym czcicielem natury: niech zielenią się krzewy.
Oto strumień, który szemrze, niwa zbożna, ogród, który liśćmi szeleści. Mam ziarnom kołyszących się kłosów zadawać pytania, pytać krople o ich przeznaczenie?
Poco kraść naturę, niech zachowa swe tajemnice.
Oto śpią, z których każde ma jeden bodaj grzech, bodaj grzech oderwanego guzika, którego nie przyszyło. Jakie to wszystko drobne w perspektywie groźnego jutra, gdy błąd mści się niekiedy całem zdruzgotanem życiem.
Tacy bezpieczni i cisi.
Dokąd mam was prowadzić? Czy ku wielkim ideom, wzniosłym czynom? Czy tylko wdrożyć w spełnianie koniecznych obowiązków, bez których społeczeństwo wyrzuca poza nawias, ale abyście mogły swą godność zachować? Czy za tę trochę strawy i opieki w ciągu lat paru, mam prawo żądać, nakazywać, chcieć? Może dla każdego z was własna droga choćby pozornie najgorsza, będzie jedynie słuszna?...