nierką przy boku, po miłe wrażenia i wdzięczne wspomnienia, do głodnych, poniewieranych, wydziedziczonych. Chciałem się wyłgać obowiązkom kosztem paru uśmiechów i tanich fajerwerków, nie zdobyłem się nawet na trud nauczenia się ich nazwisk, rozdania bielizny, opieki nad czystością klozetu. Czekałem na ich sympatję, nie chciałem akceptować wad, wyhodowanych w niszach wielkomiejskiego życia.
Nie o pracy, a o zabawie myślałem; ten bunt dzieci otworzył mi oczy na ujemne strony radosnych wakacji.
I cóż, zamiast zrobić rachunek popełnionych błędów, uniosłem się, poszczułem psami.
Moi towarzysze, dozorcy, przyszli tu z musu po zarobek, ja, dla idei; może dzieci odczuły fałsz i ukarały?
15. Nazajutrz przed wieczorem uprzedził mnie jeden z chłopców, że nieporządki mają się powtórzyć, a gdybym kogoś uderzył, nie dadzą się, będą się bronili, — uzbroili się w kije.
Należało działać szybko i energicznie. Na oknie sypialni umieściłem jasną lampę, przy wejściu do sypialni poodbierałem kije, które zaniosłem do swego pokoju: jutro im zwrócę.
Czy zrozumiały, że je zdradzono, czy jasne oświetlenie sypialni onieśmieliło, czy brak oręża do obrony pokrzyżował plany, dość, że zwyciężyłem.
Strona:Janusz Korczak - JKD - Internat. Kolonje letnie.djvu/138
Ta strona została uwierzytelniona.