Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/103

Ta strona została uwierzytelniona.

— Żądam władzą czarnoksięską. — Ja, Antoś, Antoni. — Ja, Kajtuś-czarodziej.
Cisza.
Chmura zasłoniła słońce, cień na grób rzuciła.
Krzyknął myślą zawziętą:
— Niech się babcia obudzi!
Nagle...
Nagle niewidzialna ręka uderzyła go dwa razy w twarz: w prawy i w lewy policzek.
Zachwiał się.
Motyl frunął.
Przed oczami — czerwone plamy i koła.
Nigdy jeszcze nikt Kajtusia w twarz nie uderzył. — Pierwszy raz.
Stoi zbuntowany. Zacisnął pięści. Tak właśnie bywało, gdy się bić z jakim chłopcem zaczynał.
— Poczekaj, już ja ci zapłacę.

Podszedł do Kajtusia dziad stary.
— Widzę, chłopcze, że masz zmartwienie. — Masz zmartwienie. — Masz, napij się: to cię wzmocni.
Kajtuś sięga ręką, wziął podany kubek srebrny i wypił.
Miły zapach. Płyn chłodny i słodki.
Znów nalał dziad.
— Pij jeszcze.
Wypił.
— Dziękuję. — Macie, dziadku.