Dał dziadowi złotą monetę; nie dziwi się nawet, że się w ręku znalazła.
Nie spojrzał nawet w twarz nieznajomą.
Pochylił głowę do ziemi, idzie prędko, jakby mu się spieszyło.
Idzie prędko, a gniew i bunt ustępują.
Czuje w sobie ciepło wesołe i lekkość dziwną.
Jakby się w powietrzu unosił. A serce bije.
Mija bramę cmentarną.
Idzie pieszo, nie siadł do tramwaju.
Pierwsza, druga i trzecia ulica.
Wąska ulica.
Idą przed nim dwie panie. Jedna z teką pod pachą, druga uperfumowana. Ząb ją boli czy co? — Trzyma chustkę od nosa przy twarzy.
Kajtuś chce je wyminąć, a coraz ktoś potrąca i przeszkadza.
Zniecierpliwił się. Pomyślał:
— Niech idą tyłem.
Ledwo zdążył się usunąć, bo one zamiast naprzód, cofają się w tył. — Jak raki. — Nie odwróciły się, tylko nogami w tył przebierają.
Ludzie patrzą się zdziwieni, a one rozmawiają, jakby nigdy nic.
Zwarjowały baby, czy co?
— Teraz taka moda. W Paryżu wszystkie bogate damy tak chodzą — zażartował cyklista.
Ale kiedy potrąciły piekarza, który niósł na głowie tacę z ciastkami, — ten dawaj wymyślać.
— A pokraki, a flondry, a marmuzele.
Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/104
Ta strona została uwierzytelniona.