Przestraszone, — dawaj tyłem uciekać na drugą stronę ulicy.
A środkiem ulicy samochód pędzi.
Szofer chce zahamować, ale zapóźno.
— Przejedzie!
Kajtuś pomyślał spokojnie:
— Niech w aeroplan...
Do samochodu powiedział.
A ten zaraz frunął w powietrze, bo wyrosły mu skrzydła.
Dwie panie, ta z teką i ta z chustką przy twarzy — stuknęły się o mur kamienicy i stanęły. Nikt teraz na nie nie patrzy: niech stoją.
Pozadzierali wszyscy głowy do góry. Tamci w samochodzie krzyczą ze strachu, jak opętani.
A fruwający samochód znikł za dachami domów.
Zaraz policjant. I zaraz pan z gazety:
— Co się tu stało? — Kogo przejechali?
— Nikogo nie przejechali, tylko jakaś nowa sztuczka amerykańska.
Każdy opowiada inaczej. Pan z gazety wyjął pióro i pisze.
— Jak się to zaczęło?
— A ooo, — te dwie. — Tam stoją. — Tyłem chodzą. — Tam pod ścianą.
Pchają się. Gapiów coraz więcej. Policjant rozgania, nie może dać rady.
— Ot, głupi naród — pomyślał Kajtuś.
I poszedł dalej.
Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/105
Ta strona została uwierzytelniona.