Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/108

Ta strona została uwierzytelniona.

— Poczekaj; zaraz zobaczymy.
— Patrzcie: buty ma zabłocone.
— I brudny kołnierzyk.
— Pazury nie obcięte.
No tak. Ubrany Kajtuś ubogo, jak syn stolarza. Zabłocił się na cmentarzu. Nie lubi obcinania paznokci.
Nogi głębiej podwinął pod krzesło, z rękami nie wie, co robić.
— Panie ober, — woła aktor, — czeka nowy gość.
— A to co za jeden? — Kto go wpuścił? — Ruszaj stąd zaraz.
Wszyscy przestali jeść i patrzą zaciekawieni.
Wpada szwajcar.
— Mówiłem, że nie wolno.
— A on wszedł. — Dzieciakowi nie mógł dać rady niedołęga?
Idzie gospodarz, sam właściciel restauracji. — Gruby, jak beczka.
Kłania się oficerowi:
— Cześć.
Kłania się panom:
— Szacunek dla pana hrabiego.
Nagle... groźnie do Kajtusia:
— Ty co?
— Ja pstro. — Proszę dać obiad. — Mam sto złotych i zapłacę.
— Brawo. — Zuch mały. — Sto złotych ma. — Nie daj się, — buntują go aktorzy.
— No, pewnie, że się nie dam.