Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/109

Ta strona została uwierzytelniona.

Będzie awantura.
— Mamo, chodźmy. Ja się boję, — zaczął płakać chłopiec w marynarskiem ubraniu.
Kajtuś swoje:
— Chcę jeść. Zapłacę. Ile się należy?
— Ukradłeś pieniądze. Wynoś się.
— Ukradłem? — Poczekajcie.
— Zawołać policjanta.
Kajtuś wstał. Mruknął. Spojrzał.
Naraz otwierają się okna, a talerze, noże, butelki, pieczone kurczaki, półmiski i obrusy — wszystko fruwać zaczyna.
Kelnerzy wyciągają ręce do Kajtusia.
Aleee...
Lecą w górę pod sufit. Przylepili się do sufitu włosami i fajtają nogami, jakby tańczyli. I tak samo gruby gospodarz.
Aktorzy zaczęli klaskać z uciechy.
Kajtuś rozkazał:
— Niech siedzą, dopóki nie wyjdę.

Myśli Kajtuś z goryczą:
— Kłamie przysłowie, gdy mówi, że nie suknia zdobi człowieka.
Dotknął palcem swego ubrania, i już elegancki panicz idzie przez ulicę.
Wstąpił do kawiarni. Wypił czekolady filiżankę i zjadł cztery ciastka.
Zapłacił. Dał napiwek.
Znów wsiadł do taksówki:
— Do Łazienek.