Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/120

Ta strona została uwierzytelniona.

Ale tym razem dobrze się stało, bo zrozumiał, że nie powinien iść razem z sobowtórem. — Bo co powie, jeśli spotka znajomych?
— Zgiń, maro.
Rozwiało się widziadło, jak mgła. — Kajtuś odetchnął z ulgą, bo nie wiedział o czem mówić z tym swoim bliźniakiem.
Spotkał kolegę, który zbiera marki. Już ma trzydzieści dwa państwa; zna sklep, gdzie można wymienić podwójne marki na inne; lepiej zamieniać w sklepie, niż z chłopakami, bo chłopcy oszukują, i tam większy wybór. — Są marki po sto złotych i więcej.
Zagadał się Kajtuś i zapomniał, że ma później wejść do klasy.
Ale uwagi nawet nie zwrócili: mówią o awanturach na mieście.
Na korytarzu pani do niego się uśmiechnęła, też nic nie powiedziała. — Dopiero na pierwszej lekcji pan zaczął żarty stroić.
— Aaa, jesteś już, Robinzonie Kruzoe? — Kiedy znów będziesz z domu uciekał? — Ojciec wyłoił ci skórę?
Kajtuś stoi w ławce; nawet mu się nie wolno odezwać, gdy koledzy się śmieją.
Dorośli często jakby umyślnie drażnią się z dziećmi. Nieprzyjemnie, jeśli się kogo nie bardzo lubi, a on zacznie żartować i wyśmiewać.
— No, Robinzonie, chodź do tablicy. Zobaczymy, czego się nauczyłeś na bezludnej wyspie.