Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/127

Ta strona została uwierzytelniona.

— Głupi, głupi!
A ze słoika na porost włosów skacze na spoconą głowę aptekarza żabka zielona.

Zdawałoby się, że Kajtuś dość narobił bigosu. Ale nie. — Zobaczył, że pies goni kota.
— Niech się na Placu tym odbędzie walka psów i kotów z całego miasta.
Tego tylko brakowało.
Pędzą koty z ulicy Wierzbowej, a psy z Senatorskiej. Dawaj gryźć się i drapać. Szczekanie, pisk, miauczenie, fukanie, skomlenie.
Ludzie uciekają, inni się znów gapią.
— Fifi, Azor, Żolka, Trezor! Do nogi!
A Kajtuś:
— Psy niech będą niebieskie, a koty czerwone.
I tak się stało.
Urzędnicy magistratu stoją w oknach i patrzą.
— Niech straż ogniowa rozgoni je wodą.
Strażacy zakładają gumowe rury na hydranty.
— Żądam wolą moją i mocą, aby małpy zielone zrobiły porządek.
Już małpy, jak nie skoczą w sam środek — i porozpędzały.
Koty uciekły w ulicę Bielańską, a psy w Senatorską.
Przyjechali autami goście zagraniczni, patrzą przez lornetki.
— Wesołe miasto, — mówi bogacz, zwany królem okrętów i kolei.