Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/137

Ta strona została uwierzytelniona.

Szef bezpieczeństwa nacisnął tajny dzwonek. Wszedł sekretarz.
— Wysłać samochód na Dworzec Wschodni. Zatelefonować na pocztę: przysłano dwie klatki gołębi. Niewiadomo, czy jutro będą telefony: gołębie mogą być potrzebne. — I zawiadomić żonę, że nie wrócę na noc; niech mi przyniosą poduszkę i koc. — I zawołać tego piekarza.
Wchodzi chłopak piekarski.
— Czy go panie znają?
— Nie, panie policjancie, my takich znajomości nie mamy.
— A ty poznajesz te panie?
— No, jeszcze by też. — To właśnie te pokraki. — Mało tacy z ciastkami nie wywaliłem w błoto. — Bywa, że ktoś potrąci, bo gapią się i człapią, jak ślepi. Ale one wyraźnie naumyślnie...
— A samochód widziałeś?
— Wszyscy widzieli, więc i ja. Oczy mam. W górę nie patrzałem, bo miałem tacę na głowie, ale — jak się poderwał w górę...
— Więc co panie na to?
— Nic.
— To źle. — Zapiszę, że panie odmawiają zeznań i milczą uparcie.
— Panie sędzio, my wcale nie uparte. — Rozmawiałyśmy o dentyście i że w lecie razem wyjedziemy na urlop.
— Proszę podać adres dentysty.