— Nie wiem, jak się nazywa. — Przystojny, ma takie marzące oczy.
Wchodzi sekretarz.
— Chłopiec może iść do domu. — Te dwie do sędziego śledczego. — Zabrać stąd telefon. — I do 5-tej rano żeby tu nikt nie wchodził. — Rozumie pan: nikt. — Chyba, że coś groźnego. — Muszę odpocząć. — Moje uszanowanie paniom.
— Panie naczelniku, niech pan sprawdzi, że mam w zębie watę.
— Sędziemu pani pokaże. — No już podpisane.
Wyszli.
Naczelnik policji stołecznej rozpiął ostatni guzik mundura.
Rzucił się na kanapę, przykrył kocem.
Chrapie.
Trzy razy probował Kajtuś, żeby zapomnieli. — Udało się wtedy z rowerami na korytarzu w szkole, więc czemu teraz nie miałoby się udać?
Niestety. Nie zapomnieli. Pamiętają.
— Fatalnie ja to wszystko wymyśliłem. Nastraszyłem miasto; nakaleczyłem ludzi, konie, psy, koty.
Robiłem głupstwa i dawniej. Dokuczałem stróżowi i przekupkom. Biłem się. Zaczepiałem dziewczynki.
Ale wtedy byłem zwyczajnym dokuczliwym chłopakiem. A czarodziej nie może być błaz-
Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/138
Ta strona została uwierzytelniona.