— Może kiszkę kaszaną? — Tu drooogo!
— Nie obawiaj się. Ja zapłacę.
— No to proszę kiełbasę z kapustą.
Kelnerzy patrzą na Kajtusia.
— Niech nie poznają. Niech nie poznają! — dwa razy myślą powtórzył.
Chyba nie poznali: może na rozkaz Kajtusia, a może ze strachu.
Jedzą. Rozmawiają. Skończyli. Wyszli.
— Zawiozą mnie pewnie do Łazienek.
Nie, do głównej komendy, do gabinetu pana naczelnika.
— Niech wejdą te dwie urzędniczki. — Siadaj, Antosiu. — Czy znasz te panie?
— Nie.
— Widziały panie tego chłopca?
Wzruszają ramionami.
— Dziękuję. Następny.
Wchodzą różni. — Teraz naprawdę nie wie.
— Nie znam. — Może widziałem. — Dużo ludzi chodzi po ulicy.
Już mu się znudziło. Kręci się na fotelu.
Nareszcie wolny. — Wchodzi ojciec Kajtusia.
— Może pan go zabrać. Może jeszcze wezwiemy.
— A, no trudno, — jeżeli zawinił.
— Ależ nie, — nikt tego nie mówi. — Ale obowiązkiem naszym sprawdzić każdą pogłoskę.
— No, tak, — Chodź, Antoś, do domu.
— I cóż pan myśli?
Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/145
Ta strona została uwierzytelniona.