Zebrali się ludzie na brzegu. Czekają. Wreszcie rozeszli się do domów. — Nie w humorze dziś pan miljoner. — A może mu się znudziło?
— Łaska pańska na pstrym koniu jedzie. — Powinien był uprzedzić, — nie żeby ludzie napróżno czekali. — Już jutro nie przyjdę: co mi tam muzyka. — Policja powinna zabronić; dzieci ani utrzymać w domu: nie uczą się i zaziębiają.
— Pójdę jutro do szkoły, — myśli Kajtuś. — Trudne jest życie czarodziejskie. — Zmęczyłem się. Muszę odpocząć. — A może jestem chory? — Czy wiecznie żyją czarodzieje? — Piszą w książkach, że starzy; nie piszą, czy umierają.
Położył się wcześnie. — Nieprędko usnął.
Nagle...
Wśród ciszy nocnej — salwa.
Salwa armatnia. — Błysnęło — huknęło. — Zadrżały szyby.
Zrywa się Kajtuś. Siada. Chce zapalić światło. Zepsute. — Biegnie do drzwi: zamknięte.
Druga i trzecia salwa. Zadrżała wyspa.
Biegnie do okna.
Teraz strzał pojedyńczy. — Widzi, jak pocisk prosto w okno leci. Nagle się zatrzymuje w powietrzu. — Niema chwili do stracenia. — Chce wyskoczyć przez okno, wybija ręką szybę. Skaleczył się: krew.
Z trzaskiem otwierają się drzwi.
— Uciekaj!
Biegnie.
Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/159
Ta strona została uwierzytelniona.