Huk! — sypią się cegły. — Kajtuś już na schodach. — Już przed domem. — Zimno: Kajtuś nieubrany.
Ktoś dotknął go końcem laski: jest w ubraniu
— Tędy. — Prędzej. — Tu, tu.
Pchnięty, myślał, że wpada do wody. Nie, siedzi w motorówce. — Zakołysała się. — Odpłynął.
Huk, trzask. — Jakby teraz dopiero wszystkie pociski uderzyły w wyspę.
Ciemno. Tylko woda szumi.
Dopiero oprzytomniał ze snu i z tego, co przeżył.
— Kto strzelał? — Kto światło zepsuł? — Kto zamknął drzwi, kto otworzył? — Jakieś dwie siły stoczyły o niego bój: jedna go chciała zgubić, druga ocaliła.
Wyszedł Kajtuś na brzeg. Zatopił łódź. Ujrzał sylwetkę dwóch konnych żołnierzy.
— Chcę, żądam: czapka niewidka.
— Żądam, rozkazuję: czapka niewidka.
Skrył się. A był czas najwyższy, bo w tej chwili lampka elektryczna oświetliła miejsce, gdzie stoi.
— Słyszałeś — mówi pierwszy żołnierz. — Ktoś wylądował.
— Słyszałem, ale niema nikogo.
— No niema: ani łódki ani człowieka.
Teraz już wielki reflektor wojskowy oświetla Wisłę, przeszukuje wybrzeże.
Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/160
Ta strona została uwierzytelniona.