Zgasiliśmy światło, usiedliśmy przy stole, wzięliśmy się za ręce. Na stole położyliśmy papier i ołówek.
— Wiemy już, jak to się robi. Więc cóż było dalej?
— Stolik siedem razy uniósł się w górę. Ukazały się w powietrzu światełka. Rozległy się czyjeś kroki. Usłyszeliśmy, że ołówek pisze. — Oto jest ta kartka.
Na kartce napisane było:
„Kopernik“.
A niżej:
„K—t—ś“.
Uczeni oglądają.
Co znaczą te litery?
Astronom patrzył długo na kartkę.
— To dziwne. Jeżeli na miejsce kresek wstawić litery, to może znaczyć albo
„K—toś“.
Albo:
„Kajtuś“.
Chwilę trwało milczenie.
— Panowie, — przerwał ciszę filozof — bądźmy ostrożni. — Bo możemy zgodzić się z tem, co mówił woźny szkoły i stróż magistratu: zamiast badać, będziemy szukali czarodzieja. — Wiemy, że wystarczy, żeby kilka osób coś zobaczyło, zaraz inni będą przekonani, że widzą to samo. — Tak właśnie dawniej bywało: ktoś jeden krzyknął, że widzi djabła, i zaraz wszyscy go widzą.
Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/170
Ta strona została uwierzytelniona.