Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/173

Ta strona została uwierzytelniona.

Wniosek: chociaż niechętnie, ale muszę go nazwać młodym czarodziejem.

Rozgniewał się historyk:
— Koledzy, czyście zwarjowali? — Sądziłem, że mam zaszczyt po raz ostatni w historji stwierdzić, że czarodziejów niema. Sądziłem, że jesteśmy ostatnią w historji komisją, która raz na zawsze skończy już z dziecinną bajką o siłach tajemnych. — To wstyd. Co pomyślą ludzie, gdy przeczytają nasze protokuły? — Czary, zaklęcia, siła tajemna. — To wstyd, to hańba. — Wstyd, wstyd, wstyd!
Wstał z fotela najstarszy z uczonych, chemik, siwy staruszek:
— Kochani, mili koledzy. Czary były, są i będą. — Czy to nie czar, że z dwóch gazów możemy zrobić płyn — wodę, a wodę zamienić w twardy lód? — Czy nie czar, że możemy uśpić chorego i krajać, a on śpi i nie czuje? — Czy nie czar, że piorun wozi ludzi w tramwajach, i pali się pokornie w elektrycznej lampie, i głos i myśl naszą przenosi przez drut i bez drutu na tysiące mil? — Możemy fotografować kości żywego człowieka. — A mikroskop, teleskop, łódź podwodna, aeroplan? — Radio?
— To wiedza, a nie czary.
— Zgoda. — Więc znalazł się uczony Iks, któremu udaje się robić to, czego my nie umiemy, tylko robi to w tajemnicy, ukrywa się, — bo zamiast pożytku przynosi szkodę. — Zada-