Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/181

Ta strona została uwierzytelniona.

Uchylił przymknięte powieki.
Zosia myślała, że śpi. Zawstydziła się, że na nią patrzy, i prędko odwróciła głowę.
— W żałobie, — pomyślał Kajtuś, i przypomniała mu się babcia.
Pani w żałobie spojrzała parę razy na Kajtusia, jakby chciała o coś zapytać, ale nic nie mówi. A Kajtuś jest wdzięczny, bo nie ma ochoty odpowiadać.
Wie przecie, coby to były za pytania:
— Dokąd? — Do kogo? — Dlaczego sam? — Ile masz lat? — W której klasie?
Dorośli nie powiedzą o sobie, i nieładnie się pytać; a sami chcą wszystko wiedzieć.
— Połóż się, Zosiu. — Potem może ktoś wejdzie, a teraz jest miejsce.
— A ty, mamusiu?
— Ja posiedzę, a ty słaba jeszcze jesteś po chorobie.
Kajtuś mówi:
— Proszę. Na mojej ławce jest miejsce. Mogę iść gdzieindziej, jeżeli przeszkadzam.
— Ależ nie. Ani trochę — uśmiecha się mama Zosi.
I Zosia też się uśmiechnęła.
Taki przyjemny uśmiech, jakiś taki życzliwy.
Kajtuś zauważył, że są bardzo do siebie podobne.
Pani wyjęła z walizki poduszkę, — ułożyła, okryła Zosię.
Leży blada w żałobie sierota.