Kajtuś przymknął oczy.
— Właściwie dlaczego nie lubię dziewczynek? — Dlaczego im dokuczałem? — Przecie spokojniejsze od chłopców i więcej staranne? — Czyste mają zeszyty.
Dziwi się Kajtuś i wspomina.
— Kiedy bawiły się na podwórku w szkołę, wyśmiewałem je i drażniłem. Kiedy zrobiły sobie ogródek z piasku i patyków, rozrzucałem. — Zaczęły śpiewać, a ja miauczę i przeszkadzam. — Pcham, biję, pociągnę za włosy. Niby żarty, ale one płakały.
Dziwi się Kajtuś i rozważa.
— Może to trochę śmieszne, jak się ktoś złości. Ale nie wszystkie się złoszczą, czasem tylko smutne odchodzą. — Źle, brzydko, nieludzko śmiać się z czyichś łez. — Ile to głupstw robi człowiek z braku zastanowienia.
Stoi Kajtuś przy oknie i patrzy, jak iskry lecą. Takie złote wężyki, rybki ogniste, cały deszcz gwiazd. — A za niemi czarne wały lasów.
Parowóz gwizdnął. Zosia się poruszyła. Mama powiedziała cichym, dobrym szeptem:
— Nic — nic. Śpij maleńka.
Kajtuś przypomniał sobie dom i rodziców. — I sobowtóra.
— Nie wiedzą. Nie domyślają się.
A on coraz dalej. — Czy na długo? — Może na zawsze? — Może go wyśledzą, może go nagle opuści czarodziejska siła w ważnej godzinie?
Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/182
Ta strona została uwierzytelniona.