Patrzy Kajtuś na czarne pola.
— Jak dawno już z nikim nie rozmawiałem. Pewnie dlatego muszę być samotny, że jestem czarodziejem.
Odwrócił się nagle od okna i zapytał:
— Czy pani jedzie do Paryża?
Tak się to nagle stało, że zmieszał się i zaczerwienił.
Wyszło głupio, bez sensu — i tak poufale.
Bo gdy się z kimś jedzie koleją, zaraz zdaje się, że dobry znajomy. — Już wie, jak się dziewczynka na imię nazywa, wie, że nie ma ojca; wie, że Andrzej zajedzie bryczką.
Ale naprawdę nie zna, i pani mogła się obrazić, albo go wyśmiać.
Nie. Zupełnie spokojnie odpowiada:
— A cóżbyśmy w Paryżu robiły? Rada jestem, że wracam z Warszawy do swego zacisza. — Chciałam zostawić tam Zosię, żeby do szkoły chodziła. — Ale byłyśmy akurat na placu, kiedy się tam odbyła ta dziwna walka. Zosia bardzo się przestraszyła, i żal jej było zwierząt; ona tak lubi psy. — Może zresztą nie z tego zachorowała. — Nie wiem: moźe lepiej, że będę ją miała przy sobie. — Warszawa, to duże i niebezpieczne miasto; tyle różnych chorób i nieszczęśliwych wypadków.
Umilkła, jakby rozważała, co lepsze dla Zosi.
A Kajtuś wdzięczny, że go nie oskarża.
Nie powiedziała ani: „szkodnik“ ani: „złoczyńca“.
Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/183
Ta strona została uwierzytelniona.