— Nie wiem. Może mama będzie wiedziała. Może nam Andrzej powie. Przepytamy się chłopców ze wsi.
Zupełnie inaczej, niż w szkole, zupełnie inaczej, niż na wycieczce przyrodniczej.
Ani razu nie powiedziała, że coś jest nieważne, albo głupie; nie dziwiła się, że duży Kajtuś tego nie wie, nie mówiła, że przecie powinien już wiedzieć.
No właśnie: cały dzień spędził Kajtuś, jak na lekcji przyrody. Do obiadu i po obiedzie. — Zapomniał nawet o swoim ogródku na wyspie.
Wieczorem mama oddała Zosi klucze:
— Jadę jutro do miasta. Mam parę spraw w urzędach. Wrócę późno. Musicie mnie zastąpić i Andrzeja.
Objaśnia mama, co ma sama załatwić w mieście, co ma zrobić Zosia. — Nawet radzi się z Zosią, zupełnie, jak z dorosłą osobą. — Bo są właśnie tacy ludzie, którzy szanują i ufają dzieciom — i Kajtuś najlepiej ich lubi.
To też przykra, ciężka i smutna była rozmowa z mamą Zosi dnia następnego.
— Chodź, chłopcze, do gabinetu.
— Siadaj.
Na biurku leżą pieniądze polskie i zagraniczne i bilet do Paryża.
— Jak wiesz, poznaliśmy się w pociągu. — Wysiedliśmy razem. — Jesteś tu i możesz zostać.
Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/187
Ta strona została uwierzytelniona.