Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/19

Ta strona została uwierzytelniona.


Nareszcie. — Ostatni sklep dwunasty. Pralnia.
Nie chciał wejść, bo woli delikatniejsze sklepy. Ale kolega namówił.
— Wejdź. Nie bój się. Już koniec.
Nie boi się. — Nieostrożny.
— Przepraszam. Czy można wyprasować kota?
— Kota? — ździwiły się panny.
— Tak. — Zdechłego. — Z ogonem.
A nie zauważył, że koło drzwi siedzi narzeczony panien. A ten cap go za kark.
— Poczekaj. Ciebie wyprasujemy. Dawaj Franka, gorące żelazko.
Silny. Mocno trzyma. Położył Kajtusia na deskę do prasowania.
— Czego pan chce? — To jest wypchany kot.
Nie wyrywa się, tylko prosi:
— Niech pan puści.
Zlitowała się panna Frania.
— Puść go głuptasa.
— Nie głupi on. Cwaniak, struga tylko warjata.
— A ja mówię, że nie. Dobrze mu z oczu patrzy.
— Ja wszystko wytłumaczę, — jęczy Kajtuś.
— Dobrze: więc co to za zdechły kot?
Patrzy Kajtuś, że drzwi otwarte.
Dobrze, że teczkę oddał koledze: lżej było uciekać.
— Poczekaj. Spotkamy się. Poznam cię. Dostaniesz za swoje.