Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/192

Ta strona została uwierzytelniona.

— Więc jedziesz? — Nie zmieniłeś zamiaru?
— Nie zmieniłem zamiaru.
— A no jedź i zachowaj swą tajemnicę. — Dziękuję ci, że nie kłamałeś. Tak bardzo wykrętów i kłamstwa nie lubię.
Dają mu koszyczek z jedzeniem.
— Tu masz jajka naszych kurek, tu ser. — Trochę konfitur. Miód z naszego ula.
Tak było chyba i u dziadka Antosia.
— No, ruszajcie Andrzeju, bo możecie się spóźnić na pociąg.
Zosia powiewa chusteczką.
— Szkoda, że panicz odjeżdża. Miałaby nasza Zosia towarzystwo. Bo sama i sama. — Dobre to dziecko — ta nasza panienka. — Szkodowaliśmy, kiedy ją pani wywiozła do miasta. — Precz mówią ludzie, że tam wojny jakieś idą: dużo narodu wyginęło. — Jeszczeby się naszej Zosi zła przytrafiła przygoda. — Tak, tak: i pani dobra i nieboszczyk. — Już cała taka godna rodzina.
— Rzadko kto u nas w mieście tak dobrze mówi o ludziach, — pomyślał Kajtuś.
Na pożegnanie daje Andrzejowi złotą monetę.
— Za co? — Co też panicz? — Nie można.
Ale Kajtuś szybko wyskoczył z bryczki, bo już pociąg nadchodzi.
Pociąg gwizdnął. Pojechał.
W przedziale ciasno. Niemili ludzie mówią o nieciekawych sprawach.