Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/198

Ta strona została uwierzytelniona.

Słychać dudnienie, potem huk, trzask — wpada z hałasem pociąg. Drzwi wagonów same się otwierają. — Ledwo zdążyli wskoczyć.
Mkną pod ziemią wąskiemi korytarzami. — Stacja za stacją, przystanek za przystankiem. — Jedni tłumnie wychodzą, drudzy wchodzą. — Tak wszystko prędko i składnie.
— Uważaj, tu się przesiadamy.
— Czego się tak spieszą?
— Bo to Paryż, bracie.
Przesiadają się. Idą w górę i na dół, a choć tłum ludzi, nikt nie pchnie nikogo. Tak zręcznie się wymijają.
— Właź prędzej, bo drzwi cię przytrzasną. W Paryżu nie wolno się gapić.
Teraz już Kajtuś dokładnie pamięta.
— Wyście wtedy do Francji wyjechali?
— No tak. Naprzód ojciec, potem my z matką. Byliśmy razem. Potem ojciec uciekł od nas; zostaliśmy sami. Potem matka znalazła męża — Francuza. — Potem matka umarła, a my zostaliśmy z tym ojczymem — Francuzem.
— Trzyma was?
— A co my go obchodzimy? — Jego niema całą noc, nas niema w domu cały dzień. Pijak, ale wesoły chłop.
— I wy też weseli.
— Bo co? — Płakać mamy? — Czasu szkoda. Zarobić trzeba. — My więcej tego Francuza karmimy, jak on nas. — Wesoły prędzej tu franka zobaczy. — Dużo masz forsy?