Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/199

Ta strona została uwierzytelniona.

— Mam.
— Bo widzisz: poszlibyśmy do cyrku. Dziś murzyn walczy z turkiem. Ale ten murzyn silny: jak dał wczoraj w nos turkowi, odrazu wiadro krwi. — Jak cię szanuję, bracie. — Bokserzy. — Dziś rozgrywka. Pokażemy ci Paryż; zobaczysz nasze mieszkanie w hotelu.
— Wy w hotelu mieszkacie?
— Mais oui! Tu tak każdy łatek. — Kiedy ojciec pisał, że w hotelu mieszka, matka myślała, że bogaty. A pluskwy źrą, że rety! — W Ameryce znów każdy łapciuch ma własny samochód. — Co kraj, to obyczaj. — Ja nie będę szoferem; to samo, co dorożkarz. — Pilotem zostanę. — Wysiadamy.

Wyszli z Metra na ulicę. — Idą.
Brudny dom na wąskiej ulicy.
— To tu! — Zjesz z nami obiad.
Mały, ciemny, zaniedbany pokój. — Szerokie łóżko, stolik i dwa krzesła.
Postawili butelkę i szklanki. Ukrajali trzy porcje chleba.
— Pij. — Jedz.
— Co to, wino?
— Zobaczysz. — W Polsce barszcz lepszy, niż to wino; tanie, fałszowane. Kwaśne, ale w głowie kręci. — Gdybyś dał parę franków, możnaby kupić wędlinę.
Kajtuś położył na stole pięćdziesiąt franków.
— Zaraz kupię, — mówi Paweł.