Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/200

Ta strona została uwierzytelniona.

— Poczekaj, ja z tobą, — mówi Pietrek.
— Nie trzeba. Za chwilę wrócę.
— Nie wróci, — mówi Pietrek, gdy Paweł jak strzała, wyskoczył z pokoju.
— Dlaczego nie wróci?
— Bardzo zwyczajnie: bo ma pięćdziesiąt franków. — Znam go dobrze: przecież to mój brat.
Zgadł. — Napróżno czekają.
— Pójdziemy chyba do restauracji. — Nie bój się. — Pierwszy dzień w Paryżu, — możesz wydać więcej pieniędzy; potem, jak poznasz miasto, nie będziesz tyle wydawał.
Zjedli obiad w restauracji.
Widzi Kajtuś wieżę Eiffla, bulwary, place, magazyny. — Lubił i w Warszawie oglądać sklepy i chodzić ulicami, gdy palą się i gasną światła kolorowe. — A Paryż cały w blaskach i barwach.
— No, na dziś będzie dosyć. Więc idziemy do cyrku?
— Jeżeli daleko, lepiej pojedziemy.
— Ach, nogi cię bolą, — To Paryż, bracie. — Przyzwyczaisz się.
A no: cyrk.
— Daj forsę. — Stań tutaj; ja pójdę do kasy po bilet.
Dał Kajtuś sto franków.
— Ho, ho, — wcale zacny papierek.
Napróżno czeka Kajtuś, — Uśmiechnął się, — domyślił.